Translate

Dzień szósty z Los z Grey Camp do Paine Grande

Nietypowy poranek, nigdzie się nie śpieszyliśmy, bo tego dnia kolejny camp znajdował się w odległości

zaledwie 11 km, więc czekało nas tylko 3 godzinne przejście po 1.5 h na wejście i zejście. 

Co z tym wolnym czasem zrobić? Może zapytam sokoła :)

Ale sokół nie miał nastroju na pogaduszki, zarobiony był.

No to wypiję chociaż herbatę, nawadniać się trzeba

Wyruszyliśmy dopiero około 11, była akcja regeneracja, po wczorajszym zejściu z przełęczy. Gnaty mi wypoczęły i powstałam jak feniks.

W oddali na jeziorze Grey, widać dryfujący growler.

Growler ma do 20 m2 powierzchni długości i wyłania się maksymalnie 1 m ponad powierzchnie wody. Jest odłamkiem góry lodowej, który płynie, lub osiadł na dnie. Czasem można go pomylić z pakiem lodowym (lub inaczej lodem dryfującym), który występuje głównie na obszarach polarnych (na Oceanie Arktycznym i morzach Antarktyki) i jest wieloletnią pokrywą lądu morskiego, czyli niczym innym jak powstałym z morskiej wody, lodem.


Znowu o zgubieniu się w dziczy nie było mowy, szlak szedł równolegle do jeziora, więc ani pomylić kierunków się nie dało ani za bardzo uciec w bok, bo tam ścieżki nie było.

Spotkałam po drodze sporo ludzi, którzy szli w przeciwnym kierunku, robiąc odcinek z części "W". W obozie 'Paine Grande' znajduje się port promowy, co daje możliwość przybycia z odległej części 'Torres del Paine' i wyruszenia pod lodowiec Greya, Jest to łatwiejszy wariat, niż przedostawanie się przez przełęcz i praktycznie każdy powinien sobie z nim poradzić. 

Oznaczenia szlaku były dość oryginalne

Kolejnym mijanym jeziorem była niewielka ale równie urokliwa "Laguna de Los Patos" (w tłumaczeniu na polski, jezioro kaczek :)

Ten etap trasy przebiegał również przez wąwóz, ze spalonym lasem

W oddali nieśmiało ukazuje się jezioro Pehoe (nieprzypadkowo jego nazwa przetłumaczona z języka Tehuelche, oznacza "ukryte"). 

Została długa prosta, którą będziemy też iść następnego dnia, ale niewiele z niej zobaczymy bo wtedy słońce będzie jeszcze smacznie spało. 

i już się wita z gąską, już czuje zapachy z kuchni, bo wie, że infrastruktura w tym campie jest bogata. Że oprócz wielkiej jadalni dla ludzi z liofilami, jest również taka, gdzie można sobie wszystko kupić :) A po 6 dniach na swoim prowiancie można mieć duże zachcianki, szczególnie jak się jest wyczulonym na zapachy. 

Ten dom w środku, lekko z lewej to jadalnia, a tuż za nią infrastruktura łazienkowa. Nasze namioty usadowione zostały bliżej tej drugiej jadalni, tak więc kusiło podwójnie.

Czuć było w powietrzu zmianę pogody, z gorszej na jeszcze gorszą :D A tak serio to nie było powodów do narzekania, bo najgorsze było przed nami.

Akurat na ostatni dzień przewidywano fatalną pogodę, a mamy wtedy do zrobienia dość długa trasę, no i śpieszymy się na busa.
To jest ta wspominana jadalnia, gdzie można kupić różne dobre rzeczy, przynajmniej taką miałam nadzieję, że dobre, pyszne, wspaniałe :).



No i rzuciłam się na hamburgera, co najmniej jakbym już nie mogła na liofile patrzeć. A te liofile w porównaniu z tym co dostałam to pyszności były. 

Już prawie na końcówce trasy, to człowiek sobie dogadza, kolka i piweczko żeby zakwasów nie było :)

Hotel z widokiem na góry poproszę. proszę bardzo :)

A tak wyglądał wieczór, noc i czas wyjścia na szlak. Moje morale poszło gwałtownie w dół. Patagonia żegnała nas w swoim patagońskim stylu. Nie ma "miętkiej" gry. Trzeba iść i walczyć. Przed nami 25 kilosów i walka z czasem, żeby zdążyć na autobus, na który już mamy bilety. 

No i trzeba spać szybko, bo noc krótka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prośba o zostawienie komentarza. Jest to dla mnie miła rzecz, bo wiem, że ktoś te moje wypoociny czyta :)