Translate

Dzień czwarty z Dicksona do Los Perros

Coś ewidentnie wisiało w powietrzu. Trasa niezadługa, bo raptem 13 km, 3.30 h, z czego 2.30 to czas wznoszenia. Przepiękny patagoński, mroczny i wietrzny dzień :)

Góry w oddali to pojawiały się to znikały. Gdy idę sama i zaczyna mi się dłużyć to wymyślam sobie różne zabawy albo śpiewam. Jako że szłam trochę chora tj z zawalonym gardłem, nosem to śpiewanie odpadło. Sprawdziło się zamiast tego liczenie kroków i obstawianie, po ilu krokach odsłoni się dany szczyt :)




Niby niewysokie góry,  ale takie z pazurem, przez te gwałtowne zmiany pogodowe są totalnie nieprzewidawalne i mogą dać w kość.


Trasa cześciowo przechodziła przez las bukowy, w którym rozglądałam się i nasłuchiwałam dzięcioła magellanśkiego. Pamiętacie Woody-ego Woodpeckera? To własnie magelan :) 

W księdze IUCN, zagrożonych gatunków, ptak ten został sklasyfikowany jako gatunek najmniejszej troski ale bardzo rzadki. Przez utratę siedlisk, m.in przeż pożary, trend jego populacji jest spadkowy. Bardzo pożyteczny to zwierzak, bo zjada pająki i różnorodność biologiczna w Patagonii zostaje zachowana ;)

Te mapki są świetne i bardzo czytelne.

Tu też nie było Woodiego

Ten most wygląda jakby miał już dość ;)

Można juz było dostrzec lodowiec Los Perros


Z każdym krokiem wznosiłam się coraz wyżej i wyżej, niebo narastało w gniewie, a ja czułam tę presję. 


Wiało teź bardziej, co jest zasługą chłodnych mas powietrza z Antarktydy wymieszanych z cieplejszymi masami powietrza znad Oceanu Spokojnego. Na dodatek góry działają jak bariera dla napływającego powietrza, co potęguje bardzo silne wiatry w ich okolicach.




Znalazłam się na otwartej przesztrzeni jak rozpętał się armagedon. Wiatr zwiewał w moją stronę tumany piachu, na zmianę z deszczem, próbujac przy tym zerwać moją osłonę plecaka. Straciłam na moment orientację. Szłam po kupie kamieni, góra, dół, w pewnym momencie skończyły się choragiewki oznaczające szlak, a zamiast nich pojawiła pomarańczowa farba na kamykach, tylko trzeba było ją jeszcze wypatrzeć w tej mgle. Dopiero gdy dotarłam do linii drzew dalo się chwilę odetchnąć i odzyskać czucie w paluchach. Działo się :)

Coś w tym było że się nazywał Camp psów,  może chodziło o to, że nawet pies z kulawą noga tam nie przyjdzie czy co ;)

Tym razem ciepłej kąpieli nie było. Zimnej też nie, jakoś mi się nie uśmiechała. Camping znajduje się tuż przy lodowcu i da się to "tuż" odczuć. W dodatku lało i wilgotność  była 100 %. Wiedzieliśmy, że będzie tak lało aż do jutra, więc zdecydowaliśmy się dopłacić nieco i skorzystać z namiotów bazowych, bo akurart stały puste. I był to dobry pomysł, bo jak wstalismy koło 5 to dalej padało i namioty były mocno przemoczone. 

Liofili w plecaku coraz mniej, ale to od tej wilgoci w powietrzu, w namiocie, wszędzie.. plecak nie robi się wcale lżejszy.  

Wpisaliśmy się do ksiązki przyjś jako pierwsi, ale tłumów po nas też specjalnie nie było. Raptem kilka osób, które tak jak my zamierzają z rana przyatakować przełęcz.

Na wprost, w oddali, jadalnia. Gdy przyszliśmy było jeszcze za wcześnie i była akurat sprzątana. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prośba o zostawienie komentarza. Jest to dla mnie miła rzecz, bo wiem, że ktoś te moje wypoociny czyta :)