Nie udało mi się zmrużyć oka. Rozbolała mnie głowa i co gorsza leki na to nie pomagały. Na dodatek spuchłam na twarzy i z tego co mówili współtowarzysze nie wyglądałam dobrze.
Co tu począć, przecież jeszcze o 19 byłam okazem zdrowia, a tu raptem kilka godzin później obraz nędzy i rozpaczy..
Ciało wariuje na tych wysokościach i choćbyśmy nie wiem jak chcieli, pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Niektórym ludziom wręcz nie jest pisane piąć się tak wysoko.
Ciało wariuje na tych wysokościach i choćbyśmy nie wiem jak chcieli, pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Niektórym ludziom wręcz nie jest pisane piąć się tak wysoko.
Procentowa „odczuwalna” ilość tlenu w powietrzu w zależności od wysokości, na której przyjdzie nam się znajdować:
0m npm – 100%
1.000m npm – 88%
2.500m npm – 73%
3.000m npm – 68%
4.000m npm – 60%
5.000m npm – 52%
5.500m npm – 50%
6.000m npm – 47%
7.000m npm – 41%
8.000m npm – 36%
8.500m npm – 33%
Zgodnie z zaleceniami przewodników wypiłam dwie szklanki ciepłej wody, posiedziałam chwilę, dałam sobie zmierzyć poziom tlenu, /tlen mieścił się w normie/ ale nie zamierzałam się wycofywać, co to to nie. Rok temu postanowiłam, że zdobędę ten szczyt!
Musiałam zebrać się w sobie czym prędzej, bo poubierani towarzysze się niecierpliwili, zaczynali marznąć i chcieli jak najszybciej wyruszyć. Nie mam im tego za złe, w końcu ustaliliśmy godzinę wymarszu, i nie było co przedłużać agonii ;)
Ruszyliśmy gęsiego, ciemną, zimną nocą, jedyne nasze źródełko światła to czołówka na głowie. Przed nami wyruszyły jeszcze inne grupy, które oświetlały swoimi czołówkami wyższe partie góry ;)
Szliśmy gęsiego, niby "pole pole" ale kroki robiliśmy dość duże bo co chwilę wyrastała skała. Kili gwałtownie pięło się w górę.
Zaczęło mi się robić coraz cieplej i cieplej.. gorąco wręcz. Zaczęłam po kolei zdejmować ubrania. /Miałam na sobie kurtkę snowboardową, puchówkę, cienkiego polara, cienką bluzę, bieliznę termiczną z merinosa, skarpety z merinosa, ciepłe spodnie, stuptuty, kominiarkę z polara, 2 pary rękawiczek i wysokie buty./ Odczuwalna temperatura dochodziła do -20, a ja ściągałam z siebie rzeczy, w końcu z górnych warstw została mi tylko odzież termiczna i rozpięta snowboardowa kurtka.
W pewnym momencie byłam zmuszona zatrzymać się, zrobiło mi się słabo i bardzo mnie mdliło. Grupa stanęła wraz ze mną. I stało się to czego prawie każdy z nas się tak obawiał: /oczywiście obawiał się tego u siebie;)/ zaczęłam wymiotować. W głowie milion myśli, czy to już koniec? Czy właśnie zaprzepaściłam swój atak szczytowy?
Rozczarowanie, smutek, wstyd. Nie, to nie może się teraz skończyć. Przecież to było moje marzenie, robiłam wszystko tak jak trzeba było, solidnie się przygotowałam, dlaczego ja???
Ale chwila, poczułam chyba nagły przypływ energii. /Co było dziwne, gdyż zazwyczaj po tego typu dolegliwościach siły mnie opuszczały./ Pomyślałam, że są jeszcze szanse. Spotkałam się wzrokiem z jednym z przewodników, który uśmiechnął się do mnie i rzekł, że teraz już będzie wszystko dobrze.
Naprawdę te kilka słów potwierdzenia było mi potrzebne :)
Rozdzieliliśmy się. Większość naszej grupy ruszyła przodem, nie było sensu żeby wszyscy marzli przeze mnie. Odchodząc rzucili tekst podnoszący morale:
- "Do zobaczenia na szczycie!"
I tak szłam, krok za krokiem, kijkami narzucając tempo. Co kilka metrów wymiotując albo przysypiając. Trzęsąc się z zimna i licząc kroki. Jeszcze 10 i przysiądę, no to może jeszcze 20 skoro mi tak dobrze idzie..
Po drodze mijaliśmy podobnych do mnie, cierpiących na chorobę wysokościową. Mijaliśmy.. co było krzepiące bo pieliśmy się mimo wszystko cały czas do góry. Droga była stroma skalista lub usłana drobnymi, usypującymi się spod nóg kamyczkami. Jak trawersuje szlak można było zaobserwować na podstawie czołówek świecących w oddali. Na moje szczęście/nieszczęście z zegarka dobrze wiedziałam ile dokładnie zostało z tych kilkunastu kilometrów do szczytu. Kilka razy źle spojrzałam na ilość przebytej trasy i stwierdziłam, że już prawie 1/2 i nie jest tak źle, a potem się okazało, że jeszcze nawet 1/4 nie przeszliśmy. Zmęczenie niewyobrażalne. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek i zasnąć, taka byłam zmęczona. W myślach przywoływałam najróżniejsze obrazy, które pozwalały mi zrobić kolejny i kolejny krok.
Ruszyliśmy gęsiego, ciemną, zimną nocą, jedyne nasze źródełko światła to czołówka na głowie. Przed nami wyruszyły jeszcze inne grupy, które oświetlały swoimi czołówkami wyższe partie góry ;)
Szliśmy gęsiego, niby "pole pole" ale kroki robiliśmy dość duże bo co chwilę wyrastała skała. Kili gwałtownie pięło się w górę.
Zaczęło mi się robić coraz cieplej i cieplej.. gorąco wręcz. Zaczęłam po kolei zdejmować ubrania. /Miałam na sobie kurtkę snowboardową, puchówkę, cienkiego polara, cienką bluzę, bieliznę termiczną z merinosa, skarpety z merinosa, ciepłe spodnie, stuptuty, kominiarkę z polara, 2 pary rękawiczek i wysokie buty./ Odczuwalna temperatura dochodziła do -20, a ja ściągałam z siebie rzeczy, w końcu z górnych warstw została mi tylko odzież termiczna i rozpięta snowboardowa kurtka.
W pewnym momencie byłam zmuszona zatrzymać się, zrobiło mi się słabo i bardzo mnie mdliło. Grupa stanęła wraz ze mną. I stało się to czego prawie każdy z nas się tak obawiał: /oczywiście obawiał się tego u siebie;)/ zaczęłam wymiotować. W głowie milion myśli, czy to już koniec? Czy właśnie zaprzepaściłam swój atak szczytowy?
Rozczarowanie, smutek, wstyd. Nie, to nie może się teraz skończyć. Przecież to było moje marzenie, robiłam wszystko tak jak trzeba było, solidnie się przygotowałam, dlaczego ja???
Ale chwila, poczułam chyba nagły przypływ energii. /Co było dziwne, gdyż zazwyczaj po tego typu dolegliwościach siły mnie opuszczały./ Pomyślałam, że są jeszcze szanse. Spotkałam się wzrokiem z jednym z przewodników, który uśmiechnął się do mnie i rzekł, że teraz już będzie wszystko dobrze.
Naprawdę te kilka słów potwierdzenia było mi potrzebne :)
Rozdzieliliśmy się. Większość naszej grupy ruszyła przodem, nie było sensu żeby wszyscy marzli przeze mnie. Odchodząc rzucili tekst podnoszący morale:
- "Do zobaczenia na szczycie!"
I tak szłam, krok za krokiem, kijkami narzucając tempo. Co kilka metrów wymiotując albo przysypiając. Trzęsąc się z zimna i licząc kroki. Jeszcze 10 i przysiądę, no to może jeszcze 20 skoro mi tak dobrze idzie..
Po drodze mijaliśmy podobnych do mnie, cierpiących na chorobę wysokościową. Mijaliśmy.. co było krzepiące bo pieliśmy się mimo wszystko cały czas do góry. Droga była stroma skalista lub usłana drobnymi, usypującymi się spod nóg kamyczkami. Jak trawersuje szlak można było zaobserwować na podstawie czołówek świecących w oddali. Na moje szczęście/nieszczęście z zegarka dobrze wiedziałam ile dokładnie zostało z tych kilkunastu kilometrów do szczytu. Kilka razy źle spojrzałam na ilość przebytej trasy i stwierdziłam, że już prawie 1/2 i nie jest tak źle, a potem się okazało, że jeszcze nawet 1/4 nie przeszliśmy. Zmęczenie niewyobrażalne. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek i zasnąć, taka byłam zmęczona. W myślach przywoływałam najróżniejsze obrazy, które pozwalały mi zrobić kolejny i kolejny krok.
Mówiłam sobie, tylko ta jedna góra, dasz radę a potem fajrant i zajmiesz się czymś innym ;)
W okolicach połowy drogi na szczyt zaczęło nieśmiało wychylać się słonko i to był najpiękniejszy wschód jaki kiedykolwiek dane mi było zobaczyć. Słońce było ogromne, idealnie pomarańczowe i niosło ze sobą tak niewyobrażalną energię, że nie miałam już złudzeń, teraz na pewno się uda!
W okolicach połowy drogi na szczyt zaczęło nieśmiało wychylać się słonko i to był najpiękniejszy wschód jaki kiedykolwiek dane mi było zobaczyć. Słońce było ogromne, idealnie pomarańczowe i niosło ze sobą tak niewyobrażalną energię, że nie miałam już złudzeń, teraz na pewno się uda!
Z tego słońca popłynęła niesamowita energia. |
Za połową już nie warto było zawracać, gdyż musiałabym iść tę samą znaną już trasą, co prawda w dół, ale w dół nie znaczy że łatwiej, bo droga w dół wymaga dużo więcej uwagi..
Skończyły się skały, zaczęła się piaszczysta nawierzchnia z piargami. Coś na wzór wydmy. Nogi osypywały się, trzeba było włożyć w każdy krok jeszcze więcej energii, której miałam deficyt. W celu zahamowania odruchu wymiotnego ograniczyłam jedzenie do cukierków, a płyny do kilku łyków ciepłej wody. Zaczęło dnieć, wyłączyliśmy czołówki. Wciąż jednak było zimno. Zmarzły mi palce u kończyn. Starałam się nie myśleć o zmęczeniu i zimnie. Jedyne zadanie jakie sobie wyznaczyłam to iść.. iść noga za nogą, do momentu aż zobaczę upragniony szczyt.
Tymczasem minęłą nas nasza grupa, ściskając mnie i ciesząc się, że nie dałam za wygraną. Do szczytu jeszcze tylko kilka godzin. O Matko! jeszcze kilka godzin.
Punktem granicznym przed szczytem właściwym jest Stella Point, za jej zdobycie już należy się certyfikat tylko nie złoty, a chyba niebieski. Dużo ludzi na tym etapie kończy walkę. Trochę szkoda, bo do szczytu właściwego jest ok 1,5 km.
Gdy już widziałam na horyzoncie zarys Stelli, przeczuwałam, że Ali mój przewodnik, może nie chcieć mnie puścić dalej, bo mój stan zdrowia raczej nie prezentuje się najlepiej. W razie co zamierzałam iść mimo wszystko na szczyt, w końcu raz się żyję.
Każdy zna swój organizm i powinien wiedzieć kiedy jest ten moment, że trzeba schodzić jak najszybciej bo z powodu niedotlenienia może dość do poważnych konsekwencji.
Zapamiętałam słowa wypowiedziane przez pewną polską himalaistkę, że opcje w górach wysokich są trzy:
1. Wchodzimy na szczyt i schodzimy z niego cało.
2. Wchodzimy i schodzimy pomimo niezdobytego szczytu.
3. Wchodzimy, źle oceniając siły i zostajemy na wieki na górze.
Wejść to jedno, trzeba jeszcze zejść, czyli trzeba te siły umiejętnie oszacować
Tak jak przypuszczałam, gdy dotarliśmy do Stelli, Ali poprosił żebym zdjęła okulary, żeby mógł zobaczyć moje źrenice. Zmierzył mi tlen i tętno. Tętno miałam nadzwyczaj spokojne, gorzej wyglądała sytuacja tlenowa. Tlenu miałam w okolicach 55-60 %. /W domu na kanapie mam 99 %/.
Punktem granicznym przed szczytem właściwym jest Stella Point, za jej zdobycie już należy się certyfikat tylko nie złoty, a chyba niebieski. Dużo ludzi na tym etapie kończy walkę. Trochę szkoda, bo do szczytu właściwego jest ok 1,5 km.
Gdy już widziałam na horyzoncie zarys Stelli, przeczuwałam, że Ali mój przewodnik, może nie chcieć mnie puścić dalej, bo mój stan zdrowia raczej nie prezentuje się najlepiej. W razie co zamierzałam iść mimo wszystko na szczyt, w końcu raz się żyję.
Każdy zna swój organizm i powinien wiedzieć kiedy jest ten moment, że trzeba schodzić jak najszybciej bo z powodu niedotlenienia może dość do poważnych konsekwencji.
Zapamiętałam słowa wypowiedziane przez pewną polską himalaistkę, że opcje w górach wysokich są trzy:
1. Wchodzimy na szczyt i schodzimy z niego cało.
2. Wchodzimy i schodzimy pomimo niezdobytego szczytu.
3. Wchodzimy, źle oceniając siły i zostajemy na wieki na górze.
Wejść to jedno, trzeba jeszcze zejść, czyli trzeba te siły umiejętnie oszacować
Tak jak przypuszczałam, gdy dotarliśmy do Stelli, Ali poprosił żebym zdjęła okulary, żeby mógł zobaczyć moje źrenice. Zmierzył mi tlen i tętno. Tętno miałam nadzwyczaj spokojne, gorzej wyglądała sytuacja tlenowa. Tlenu miałam w okolicach 55-60 %. /W domu na kanapie mam 99 %/.
Stella Point |
Popatrzyłam błagalnie na Aliego i powiedziałam, że jest dobrze, że dam radę. To nic, że głowa mi prawie eksploduje, wciągałam głęboko powietrze i wydychałam aby spróbować się dotlenić, siadając na co piątym kamieniu, łykając łyk za łykiem wody.. dotarłam do upragnionego celu.
W myśl sentencji nie narzekałam, lecz parłam pod górę |
Upragniony szczyt |
Nie starczyło siły na uśmiech. Ale byłam wtedy zadowolona z siebie, że po 9 godzinach walki z samą sobą, przesunęłam pewne granice. I już wtedy wiedziałam, że to nie koniec z wysokimi górami, tak naprawdę przygoda dopiero się zaczynała..
Lodowiec, który powoli znika z Kili |
Na szczycie mogłam przebywać jedynie kilka minut. Zaraz po "sesji zdjęciowej" i rzuceniu okiem na lodowiec musiałam czym prędzej zbiegać do bazy, z której w nocy wyruszyliśmy.
Myślałam, że głowa mi pęknie na pół, chciałam już żeby przestała boleć. Zbieganie było męczące, były to długie ślizgi jak na nartach, lecieliśmy stromo w dół na kamyczkach. Kurzyliśmy pyłem wulkanicznym tak, że można by pylice złapać ;) Zaczęło się robić upalnie.
Wreszcie ciepełko.
Gdy dotarliśmy do obozu wszyscy się cieszyli i gratulowali mi. Ja marzyłam tylko o tym, żeby choć na chwile przyłożyć głowę do poduszki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prośba o zostawienie komentarza. Jest to dla mnie miła rzecz, bo wiem, że ktoś te moje wypoociny czyta :)