11,5 godzinny lot minął we względnym spokoju. Była to swoista podróż w czasie, w której zyskałam dodatkowych 6 godzin życia, lub jak wolicie, odmłodniałam o 21600000000000 nanosekund. ;)
Po 21 czasu lokalnego ekwadorskiego, postawiłam pierwszy raz stopę na ziemi należącej do Ameryki Południowej. I czas jakby się zatrzymał i nie mam tu na myśli wystroju, bo ten nie odbiegał od standardów europejskich. Chodzi o ludzi, ich skrupulatność, oraz nie przejmowanie się tym, że mamy późny wieczór, turyści są zmęczeni podróżą (ponad 30h w drodze), marzą o szybkim zabraniu bagażu i wyciagnięciu się horyzontalnie na jakimś średnio twardym materacu.
Szybko też pożałowałam, że nie przyłożyłam się zanadto do nauki hiszpańskiego, pocąc się przy tłumaczeniu, gdzie mają dosłać bagaż. Sprawa była o tyle skomplikowana, że zależało mi, żeby go dostać w miarę szybko, bo mam tam swój zestaw do snurkowania i inne niezbędne rzeczy, które ciężko będzie odtworzyć, bo w Ekwadorskich sklepach na próżno szukać ubioru dla wysokich ludzi.
W podręcznym miałam jedynie elektronikę, dokumenty i inne cenne rzeczy, Byłam mocno niepocieszona, ale mam nauczkę i teraz staram się wozić w podręcznym, coś więcej niż powerbanka ;)
Dostarczenie bagażu było dość problematyczne, bo teoretycznie mogliby mi go dostarczyć na lotnisko w Galapagos, ale ono znajduje się na wyspie, na której nic więcej nie ma i musiałabym się z innej wyspy pofatygować po niego. Taka przeprawa promem i autobusami w dwie strony pożarła by mi większość dnia, jak nie cały, a szkoda mi było marnować dzień, z tych niewielu, które mam przeznaczone na ten archipelag.
Tak więc bagaż został odesłany do hostelu, w którym zamelduję się po powrocie z Galapagos i tym samym, byłam zmuszona uśmiechnąć się do towarzyszy podróży, żeby podzieli się swoimi rzeczami :)
Po nocy spędzonej w przylotniskowym hoteliku, czas ruszyć dalej. Wracamy na znajome lotnisko, na którym czeka nas sporo papierologii, związanej z czasami pandemicznymi, ale również z tym, że wjazd na Galapagos jest regulowany.
Każdy kto chce odwiedzić te wyspy, musi uzyskać pozwolenie na wstęp do parku narodowego i uiścić opłatę (wtedy wynosiła 100 USD). Rząd Ekwadoru wprowadza ograniczenia co do zakresu liczby turystów, którzy mogą jednocześnie odwiedzać obszary na Galapagos, mając na celu dobro zwierząt i minimalizację wpływu turystyki na środowisko.
I tak lataliśmy od okienka do okienka, wypełniając formularze, gdy już byliśmy gotowi na check-in zostaliśmy odesłani z kwitkiem i pokierowani do doktora, ale jeszcze przed nim, musieliśmy uiścić ekstra kwotę w wysokości 20 USD i nawet nie bardzo wiem na co. Doktor dwukrotnie przepatrzył covidowy certyfikat. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
Grunt, że się udało i nie było problemu z nadaniem bagażu, bo nie było co nadawać ;)
Sam lot ok 1000 km, był dwuetapowy, z przerwą lunchową na innym niewielkim lotnisku. |
Na tym docelowym lotnisku na Baltrze, czekały nas kolejne formularze, a w nich pytania między innymi o to czy jesteśmy hodowcami, albo czy pracujemy na farmie. Wszystkie nasze bagaże zostały obwąchane przez psy, czy oby na pewno nie wwozimy jakiegoś żarcia i już mogliśmy ruszać na podbój pierwszej zaplanowanej wysepki, jaką miała być "Santa Cruz".
Tuż po wyjściu z samolotu powitała nas iguana, endemiczny obywatel Galapagos |
Żeby przemieścić się z lotniska na wyspę Santa Cruz, potrzebowaliśmy skorzystać z autobusu (5 USD), potem była przesiadka na motorówkę (1 USD), a na końcu taxi (7 USD za głowę). Biorąc pod uwagę, że była to dość długa podróż, nie były to zbyt wygórowane ceny.
Cudownie niebieska, przejrzysta woda Pacyfiku, oraz uchatka wylegująca się na znaku nawigacyjnym. |
Santa Cruz (święty krzyż), to druga co do wielkości wyspa w archipelagu Galapagos. Nazwa pochodzi od okrętu HMS Indefatgable, który to symbolizował wytrwałość i determinacje.
Dobrze widzicie, to duże coś to ziemniak. A co, będą turystom żałować skrobi ;) |
Na drugie, głównie tuńczyk z fasolką w sosie, ryż, banan i trochę witamin. |
Ponieważ wchodziliśmy w sezon świąteczny, to powoli przybywało dodatków w klimacie. |
Galapagos jest niesamowite, przez te nietypowe, często endemiczne zwierzęta, widziane na każdym kroku. Do tej pory żeby zobaczyć zwierzaka innego niż pies czy kot, musiałam jechać na safari, do zoo, lub np. wypatrywać ich w lasach, między drzewami, co nie zawsze kończyło się sukcesem.
Te wszystkie zwierzaki były daleko, były płochliwe i dobrze że tak jest, bo inaczej by długo nie pożyły.
Na Galapagos jest inaczej, bo wyspa należy do zwierząt i one są tu najważniejsze, no i są wszędzie. Na ławkach, plażach, mostkach, kamieniach, nawet potrafią się do domu wpakować (widziałam jak uchatka, pakowała się po schodach, do szkoły ;)).
Pierwsze dni zanim przywykłam do tej sytuacji, chodziłam po Santa Cruz i nie wierzyłam własnym oczom.
Pelikany brunatne są moimi ulubieńcami, te ogromne ptaki potrafią przybierać tak zabawny wygląd, że nie da rady być przy nich poważnym.
Uchatki to te co potrafią klaskać przednimi płetwami, nasze foki tego nie potrafią. Niczego nie ujmując tym drugim, bo mają inne zalety.
Uchatki były dość hałaśliwe i kapryśne, trzeba się było orientować, bo zdarzało się, że potrafiła znienacka się pojawić, krzycząc przy tym, żeby jej zrobić miejsce, bo idzie. Generalnie moje zaufanie do nich było ograniczone :D
Santa Cruz nocą |
To co wg mnie jest warte zobaczenia, na Santas Cruz, to targ rybny, który jest ogólnie dostępny, w końcu najlepsze rzeczy w życiu są za darmo ;)
Że niby tędy tylko przechodziły |
A ten służbowo na statek |
Te są w ciągłej gotowości, bo po co tracić energię skoro można mieć spiżarnię w zasięgu pyszczka |
Czapelka się czuje lekko zagubiona, wszak w innej sprawie przyszła ;) |
Mogłabym tam przesiadywać godzinami, patrząc jak pelikany czają się na rybkę, uchatki na siebie krzyczą, kłócąc się o kąsek, a korzysta szybka i drapieżna fregata, która co jakiś czas podlatuje zgarniając solidny kawał ryby.
Fregata na akcji ;)
Pelikany czajnikują, uchate uszatki szczekają, taki normalny dzień na Santa Cruz. Czy zapałaliście już sympatią do uroczych pelikanów? :) Dorównać im mogą jedynie głuptaki niebieskonogie, ale te w swoim czasie się pojawią.
A więc tak, mogłabym tam siedzieć godzinami, ale przydałoby się jeszcze coś zobaczyć, z żalem opuszczam tę część miasta i ruszam w poszukiwaniu zółwi, na szczęście mieszkamy niedaleko tego miejsca, więc jeszcze tam wrócę.
Kolejnym ważnym punktem, który chciałam zobaczyć było Centrum Badawcze Charlesa Darwina, które to zajmuje się badaniami nad unikalną florą i fauną Galapagos. Można tam zobaczyć żółwie giganty w różnym stadium rozwoju.
Jak podaje wikipedia, prawdopobnie praprzodek tych zółwi, który był zupełnie normalnego rozmiaru, dopłynął do wyspy San Cristobal, a stamtad jego potomkowie i potomkinie, stopniowo rozproszyli się na pozostałe wyspy. Zółwie, te zaczęły rosnąć w siłę, ponieważ nie miały naturalnych wrogów oraz nie musiały walczyć z nikim o żarcie i tak wykształciły swój gigantyzm.
A potem wkroczyli ludzie i wymordowali ok 100 tyś z tych pieknych stworzeń, czego skutkiem było wyginięcie aż czterech podgatunków. Przywieźli ze sobą zwierzęta takie jak psy, koty, szczury, świnie, które pożerały jajka żółwi. Kozy i osły wyjadały szatę roślinną, a bydło i konie, dewastowały żółwie gniazda.
Dzięki Darwinowi, tak wiele gatunków przetrwało do dnia dzisiejszego |
Dziś to wygląda nieco inaczej, w celu ochrony tego gatunku żółwiki do 6 roku życia są pod całodobowym nadzorem, w celu ochrony przed drapieżnikami czy nawet ludźmi (zdarzaly się sytuacje, że ktoś próbował wywieźć jajo z wyspy).
Starsze zółwie słoniowe, bo o nich mowa, w końcu przestają byc łatwym łupem, dorosły osobnik osiąga wielkość nawet 1.50 m i wagę do 250 kg. Choć bywały i takie po 400 kilo.
Tę ledwo wypatrzyłam, wygląda na salamandrę, ale pewności nie mam |
Lava lizard, przyszła się przywitać |
Był też daleki kuzyn wróbelka elemelka |
Nie mogło zabraknąć i tych przystojniaków. przeuroczych, fukających solą z nozdrzy, łapiących zachłannie każdy promień słońca.
Tak długo leżały na tych lawowych kamieniach, że zaczęły je przypominać, co było naturalną ochronną przez wrogiem.
Kraby co ciekawe, nie wykształciły zmiany kolorystyki, zamiast tego znikają między kamieniami, w oka mgnieniu, jest to dla nich takie być albo nie być.
Nie wszystkim się udaje. Czestą dzielą ten sam los co ryby, czy langusty i lądują na talerzu ekwadorskiej familii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prośba o zostawienie komentarza. Jest to dla mnie miła rzecz, bo wiem, że ktoś te moje wypoociny czyta :)