A mogłam wpisy robić na bieżąco, teraz mi tak ciężko na sercu, patrząc na te wszystkie zdjęcia.. Ilekroć sięgam do wspomnień z tych miejsc odległych, odnoszę wrażenie pewnej nierealności tych obrazów zatrzymanych w głowie. Ta abstrakcyjność, tak daleko nierealna, nieprawdopodobna. Może nawet gdyby nie zdjęcia, moja świadomość byłaby w stanie wyprzeć te doświadczenia. A jednak były! Są takie miejsca, i nawet nie tak daleko, bo im bardziej poznajemy nasz wspaniały Świat, tym bardziej on się dla nas kurczy, albo inaczej - przybliża.
Coraz więcej miejsc staje się dla nas "domem", czyli miejscem gdzie chcemy wracać i gdzie czujemy się sobą, a to ostanie chyba jest dość ważne w dzisiejszych czasach.
Wyruszyliśmy jak zwykle rano, temperatura ledwo przekraczała 0 stopni i wiał przeszywający wiatr.
Na początku droga prowadziła lekkim trawersem i pięła się łagodnie, na szczęście dla mnie bo tego dnia oddychało mi się ciężko, pomimo tego, że wczoraj byłam już wyżej i czułam się wyśmienicie.
Starałam się utrzymywać tempo. Widoki były tak bajeczne, że aparat sam się rwał do fotek.
Himalaje nigdy wcześniej nie wydawały mi się tak bliskie i wyraźne, jak tego właśnie dnia i chyba najlepiej oddadzą to zdjęcia.
![]() |
Wspaniałe Taboche i Cholatse |
![]() |
Chyba już w raju.. |
Spotkałam trzmiela i muchę, latali sobie w najlepsze i to na takiej wysokości. Ciekawe. Wcześniej, widziałam jedynie pajączki, czające się na kamykach i teraz widzę sens ich wędrówki. Mucha na tej wysokości, dla takiego pajączka to jak dla mnie naleśnik z dżemem i kakao na 5000 m.
Czy one się kąpią czy przeprawiają, pewności nie mam, ale wydaję mi się, że jedno i drugie |
Po około dwóch godzinach marszu dotarliśmy na lunch, do leżącej na wysokości 4620 m Dughli.
Czekało nas potem 200 metrowe ostre podejście po wysokich kamieniach. Normalnie nic wielkiego dla sprawnego człowieka, przy niezłej kondycji, ale na tej wysokości gdy serce bije szybciej, a mięśnie bolą przez niedotlenienie, robiliśmy przystanki dużo częściej niż planowaliśmy.
Te kamienne monumenty, wystawione dla tych, którzy pozostali w Himalajach, robią wrażenie. Dodatkowo nastrój potęgowała aura, spore zachmurzenie i mgła schodząca coraz niżej. Chyba każdemu udzielił się ten nostalgiczny nastrój.
Największy z pomników upamiętnia Sherpe Babu Chiri, który z powodzeniem wszedł na Everest aż 10 razy. Zmarł wpadając w szczelinę podczas jedenastej próby. Jest tu też pomnik Scotta Fischera, który przewodził eksepdycji Adventure Consultants w 1996, kiedy to wydarzyła się tragedia, opowiedziana w filmie Everest.
Ostatnie kilometry ciągnęły się w nieskończoność, czułam zmęczenie w nogach i głód w brzuchu. Góry wysokie, tak jak i woda, wyciągają ;) Temperatura w dalszym ciągu była dużo niższa niż wczoraj.
Zatrzymaliśmy się na 5030 m w Lobuche. Warunki w loggiach jakby dużo lepsze niż ostatnio, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nowością jest fakt, że do pokoi wejście jest bezpośrednio z dworu, a co za tym idzie, żeby przejść do toalety, trzeba wyściubić nosa na mróz, ale o czym ja tu piszę, przecież to i tak luksusy.
Tego dnia nawet jadłodajnia nie jest ciepłym schronieniem. Nie mogąc już patrzeć na tutejsze jedzenie i to nie dlatego, że jest niedobre, tylko dość monotonne. Z rozsądku zamawiam zupkę z kluskami, która i poi i karmi, a przede wszystkim rozgrzewa.
To nie była jakaś super przespana noc, bo myśli było skierowane już na to co nasz jutro czeka, że będzie to długi dzień i osiągniemy najwyższą wysokość, jaką sobie zaplanowaliśmy. Ale aby do tego doszło, noc musi dać trochę odpoczynku, a rankiem poza lekkim bólem głowy nie powinno być innych dolegliwości. I to ostatnie spędzało trochę sen z powiek. Bo wysokościówka jak większość chorób uderza znienacka i często po niezłym dniu i nic nie zapowiadającym wieczorze, rankiem potrafi zwalić z nóg. Oby nie..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prośba o zostawienie komentarza. Jest to dla mnie miła rzecz, bo wiem, że ktoś te moje wypoociny czyta :)